Od poniedziałku nasi szóstoklasiści uczą się, bawią, integrują i odpoczywają na Zielonej Szkole w Zagajdziu w okolicach Kazimierza Dolnego. Co już za nami? Z kronikarską skrupulatnością, w punktach, relacjonujemy:
Poniedziałek
Podróż busem z Warszawy do Puław, a następnie rowerami z Puław do Zagajdzia. 25 km trochę w słońcu, trochę w cieniu, szosą, ścieżką, a nawet… miedzą. Pięknie, bo wzdłuż Wisły. Słońce nas przypiekało, nogi bolały, ale punkt docelowy – uroczy dom w Zagajdziu i smakowity swojski obiad przygotowany przez Ciotkę Gośkę wynagrodziły trudy podróży.
Wierzcie lub nie, ale starczyło nam jeszcze sił, by po południu pouczyć się angielskiego i wypróbować sportowe atrakcje dostępne na miejscu. Kolację przygotowaliśmy własnoręcznie – trudno wyobrazić sobie lepszą! Naleśniczki autorstwa chłopaków były po prostu palce lizać. Przed snem zdążyliśmy jeszcze obejrzeć film „Klasa pana Tourette’a”, „zadany” przez panią Weronikę – pogodny, wzruszający i mądry (polecamy wszystkim!).
Wtorek
Rano odbyły się warsztaty z panią Weroniką i dzieliliśmy się refleksjami filmowymi. Potem były zadania w grupach, taśmy na boisku i balony wokół nóg. Wyglądało to wszystko bardzo sportowo, a w rzeczywistości było przede wszystkim relacyjnie i refleksyjne.
Potem nasz gospodarz zabrał nas „na doły” – tak ludzie nazywają tu pobliski rezerwat przyrody Ośmiornica. Były nie tylko doły, ale i strumyki, skarpy, opowieści o mieszkańcach wsi ukrywających ludność żydowską dokładnie w miejscu, w którym składowaliśmy rowery. Ubłoceni, zmęczeni (ale na szczęście wolni od kleszczy) wróciliśmy na obiad, by kontynuować poranne zajęcia.
Po obiedzie mieliśmy rozśpiewany angielski, potem kolację i ognisko z panem Jackiem. Były śpiewy przy gitarze i zabawy w rozszyfrowywanie kodów. Biesiadowaliśmy dopóki dało się odpierać ataki komarów… A przed pójściem spać zaplanowaliśmy jeszcze śniadaniowe zakupy na następny dzień.
Środa
Rano grupa ochotników zrobiła sobie wycieczkę rowerową z panią Lucynką. Wreszcie można było się rozpędzić! Warunki ku temu sprzyjały ze wszech miar: mocna, mniej liczna grupa, piękne tereny z dala od ruchu drogowego, pagórki, rześkie powietrze, lekki poranny wietrzyk – krótko mówiąc: niech żyje młodość!
Po śniadaniu i odpoczynku, już całą grupą, przejechaliśmy rowerami ok. 10 km do Kazimierza. Wstąpiliśmy na Zamek, wzięliśmy udział w warsztatach herbacianych, posłuchaliśmy opowieści pani Lucynki, a potem mieliśmy czas wolny. Na co można go przeznaczyć w Kazimierzu? Wiadomo, na kupowanie lodów, maślanych kogutów i diabełków-kapiszonów. Wiemy z zaufanych źródeł, że nasi rodzice w naszym wieku robili dokładnie to samo;)
Do domu wracaliśmy z przygodami. Ale to już zupełnie inna historia, którą może kiedyś się podzielimy. Powiemy tylko, że wystąpiły w niej drapieżne krzaki róż, pojawiła się konieczność przenoszenia rowerów, rozładowały się telefony… Konkluzja jest jednak taka, że potrafimy sobie poradzić w terenie bez mapy i elektroniki.
Po spóźnionym obiedzie odbyły się jeszcze warsztaty z angielskiego, zabawy sportowe i ognisko.
Czwartek
Dzień zaczął się znowu od rowerowej przejażdżki. Tym razem najwytrwalsza trójka z panią Lucynką na czele (która czasami oddawała pozycję lidera rozpędzonego peletonu:). Po powrocie kolarzy zjedliśmy wspólne śniadanie i ruszyliśmy znowu do Kazimierza. Tym razem było przyrodniczo – plan na ten dzień zakładał pieszą wędrówkę wąwozami wokół Kazimierza.
Wędrówka była super, ale i wracać było po co, bo Ciocia Gosia wypatrywała nas z niecierpliwością przez kuchenne okno, a w domu unosił się już zapach drożdżowego ciasta ze śliwkami i czekała pyszna zupa z dyni z ziołowymi grzankami:)
Czwartek zakończył się bitwą… Nie, nie, spokojnie, nic się nikomu nie stało: bitwa była wodna i dla zabawy:) Potem zjedliśmy pożegnalną kolację w stylu restauracyjnym przygotowaną przez dziewczyny. Były przystawki (chleb z dżemem ozdobiony gałązką lawendy, listkiem mięty i poziomkami z ogródka), danie główne (makaron z obiadu z musem truskawkowym), płatki z mlekiem (także ozdobione miętą) oraz deser – beza przygotowana na zajęciach kulinarnych (po angielsku:).
Ostatni wspólny wieczór spędziliśmy śpiewając i tańcząc.
A na taki już zupełny koniec, w piątkowy poranek zrobiliśmy sobie jeszcze wycieczkę rowerową (z górki i, uff, pod górkę), zachwyciliśmy się polem maków i pomoczyliśmy nogi w rzeczce.
Do Warszawy wróciliśmy busem:)